GÓRY CHENTEJ


Na przełomie sierpnia i września 2002 roku wyruszyliśmy wraz z Martą na Daleki Wschód. Celem naszej wyprawy była Mongolia, a szczególnie interesowały nas Góry Chentej, które położone są na północny wschód od Ułan Bator. Góry Chentej to kraina w której czas się zatrzymał.

Wesoło zaczęło się dziać już na granicy rosyjsko-mongolskiej, którą przekraczaliśmy na przejściu kolejowym Nauszki - Sucha Batar. Czas oczekiwania: 7 godzin. Liczba kontroli sprawdzających wszelkie możliwe dokumenty: 4 godziny. Alternatywa na siedzenie w pociągu i przeczekanie tych godzin: żadna. Wokół tylko zamarłe miasteczko i kilka straganów z napojami oraz plackami zwanymi lepioszki. Jakiś podróżujący, chyba Rosjanin, kupuje u jednej ze staruszek jedzenie, po czym podsuwa jej kawałek wydartej z zeszytu kartki, żeby mu podpisała, za ile i co u niej kupił. Ta gryzmoli parę słów, koślawo się podpisuje i już jest kwit do rozliczenia wyżywienia w czasie delegacji służbowej.

Jesteśmy też świadkami niezwykłej zaradności podróżujących z nami Niemców. Spędzili noc w tym przygranicznym miasteczku, bo nie potrafili przekonać jednej z czterech kontroli, że mają legalne dewizy i wszystkie niezbędne kwitancje, biedaki próbowali szukać telefonicznie pomocy u swojego konsula, też bezskutecznie. Więc Rosjanie kazali wysiąść im z pociągu i wsiadają dopiero teraz, czyli dobę później. Niezwykła doprawdy umiejętność znalezienia się w sytuacji. Nie to, co my - odgrywamy scenkę wymiany walut i problem z głowy - w końcu Polak potrafi!

Dojeżdżamy do Ułan Bator i jeszcze tego samego dnia jedziemy na trekking w Góry Chentej. Niestety nie udaje nam się kupić mapy, a ponieważ jest już późno i szkoda nam tracić czasu, postanawiamy obyć się bez niej. Targujemy z kierowcą busa transport. Jest niepiśmienny, więc na pomoc woła córkę. Po ustaleniu ceny, ku naszemu zdziwieniu wyrzuca ze swego pojazdu siedzących tam ludzi i zaprasza nas do środka. Czyżby to jego kurs miesiąca? Pewnie nie codziennie dostaje 30 dolarów za 100 kilometrów. Jest nam głupio, ale nikt z wyrzuconych nie protestuje.



Sylwetka wyprostowanego w siodle Mongoła, jadącego po stepie na swoim małym koniu, to widok poza Ułan Bator normalny. Często można spotkać także dwukołowe, drewniane wozy zaprzęgnięte w jaki. Szutrowymi drogami, podziwiając zmieniające się krajobrazy, dojeżdżamy w góry. Chentej są bardzo suche, o stepowym charakterze, z licznymi fantazyjnymi skałkami, niewysokie, ale za to bardzo urokliwe. Pejzaż kojarzy się nam trochę z Górami Stołowymi, trochę z Bieszczadami. W dolinach rzecznych często występują zarośla wiklinowe, topole i czeremchy. Na stokach gór rosną lasy brzozowe i sosnowe. Góry wznoszą się nieco powyżej 2000 metrów. Chentej wyrastają z równin stepowych. Jest to region dziki, odludny i ubogi w drogi. Jedynie droga z Ułan Bator do wioski turystycznej Tereldż, jak i sama wioska z hotelem i jurtowiskami, w których za niedużą opłatą można się przespać, odbiega od standardu tej krainy. Po drugiej stronie rzeki zaczyna się obszar dziki i słabo zaludniony. Bezcenny, unikatowy ekosystem jest wciąż nietknięty jak przed wiekami! Zapragnęliśmy poznać krainę tak odmienną od reszty Mongolii.

Kierowca dowozi nas do miejsca, gdzie mogliśmy przeprawić się przez rzekę. Zaczyna siąpić deszcz, a my zaczynamy trekking, bez mapy, bez szlaków, orientujemy się na wschód, spoglądając co jakiś czas na kompas, czy nie odbiliśmy zbytnio na północ lub południe. Jest cudownie, żadnych ludzi, żadnych oznak cywilizacji, niekiedy napotykamy na wolno stojące jurty i widzimy w oddali jeźdźców na małych koniach. Rozbijamy namiot co wieczór w innym pięknym miejscu. Noce jak na takiej wysokości i o tej porze roku są zadziwiająco ciepłe. Największy problem mamy z wodą, po którą co jakiś czas schodzimy w dół w kierunku napotkanej jurty i tam bierzemy od miejscowych, porozumiewając się właściwie na migi. Spędzamy kilka nocy samotnie w górach i aż trudno nam przyzwyczaić się do faktu, że nie spotkaliśmy dotąd nikogo, kto by podążał tędy tak jak my turystycznie.

Podążając granią tuż przed osiągnięciem wierzchołka jednego z najwyższych szczytów w okolicy, pokonujemy skalne progi. Nie spodziewaliśmy się, że w tych górach przydadzą się nam umiejętności wspinaczkowe. Dwa krótkie uskoki skalne o trudnościach wspinaczkowych II, rozgraniczone eksponowanym przejściem po dość stromym osuwisku piargu porośniętego kępami traw, doprowadzają nas na najbardziej eksponowany szczyt w okolicy. Żałowaliśmy, że nie wiemy jak się nazywa, a ponieważ do zmierzchu nie pozostało zbyt dużo czasu, postanowiliśmy naszą niewiedzę zrekompensować sobie rozbijając tuż pod wierzchołkiem namiot. Kolację jemy w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.

Innym razem, gdy pod niedużą skałką gotowaliśmy chińską zupkę na obiad, zatrzymując się w miejscu gdzie w zasięgu wzroku nie było żadnych jurt ani zagród, w samym środku delektowania się wybitnym smakiem błyskawicznej polewki, nagle nie wiadomo skąd pojawił się jak. Byliśmy tak zaskoczeni, że dopiero po dłuższej chwili zrobiłem wielkiemu, włochatemu zwierzakowi zdjęcie.

Najbardziej jednak niesamowita w krajobrazie gór Chentej jest różnorodność terenu. Mijając kulminacje szczytów pokrytych licznymi skałkami docieramy w rejon, który momentalnie skojarzył się nam z amerykańską prerią. Pofałdowany, stepowy teren ciągnął się dobre kilkanaście kilometrów, a na horyzoncie nie było widać prawie żadnych drzew. Miejscami ze stepowych traw wystawały pojedyncze niskie skałki, albo wielkie głazy. Gdy daleko na horyzoncie dostrzegliśmy stado jaków, to poczuliśmy się jak w scenie z filmu "Tańczący z wilkami", gdy główny bohater wraz z Indianami obserwuje przez lunetę pasące się bizony.

Po kilku dniach docieramy do rzeki i do większych skupisk jurt. Rozbijamy się przy jednym z nich i już po chwili podchodzi do nas miejscowy mongolski dziadek. Siada przy nas, kiwa głową i patrzy z zaciekawieniem. Robimy akurat herbatę i kanapki pod tytułem: chlebek Wasa z paprykarzem szczecińskim. Najpierw częstujemy dziadka herbatą, siorbie ze smakiem. Po chwili częstujemy go kanapką, na co uśmiecha się szeroko i ukazuje swoje całkowicie bezzębne dziąsła. Zamieramy patrząc jak zaczyna jeść, ale radzi sobie rewelacyjnie, nawet się nie krzywiąc na twardy chlebek. Gdy wyciąga tabakę i częstuje nas, lody zostają przełamane. Zaprasza nas do swojej jurty. Poznajemy jego rodzinę. Wiekowa żona pokazuje nam na migi, że była piosenkarką, może aktorką? Córka z zięciem ma dziecko, które jest przypięte smyczą do łóżka. Smycz ta kończy się tuż przed kozą służącą do ogrzewania jurty, więc dziecko się nie poparzy. Prosty i skuteczny sposób. Pijemy kumys, który zrobili z mleka jaka, zajadamy placuszki z serem. Zostawiamy im na pamiątkę widokówkę Warszawy i torbę z cukierkami dla dziecka na smyczy.

Wieczorem kąpiemy się w rzece, kontemplujemy spokój i otaczającą nas ciszę. Jest tu tak błogo i pięknie. Zataczając sporą pętlę, po kilku kolejnych dniach wędrówki docieramy do drogi, przy której znajduje się mała wiejska restauracyjka. To kres naszej wędrówki i zarazem okazja, by posmakować mongolską kuchnię, która jest wyjątkowo uboga. Czy w Ułan Bator, czy na prowincji, wszędzie w barach i restauracjach podają dania typu: gulasz, cajban - makaron ze skrawkami mięsa i podsmażaną cebulą, kapiące tłuszczem smażone pierogi z baraniną zwane chuszury, lub kotlet. Do picia można dostać mongolską herbatę, którą podają z dodatkiem mleka i soli.

Ciekawą sprawą jest zaopatrzenie sklepów na prowincji, w których można kupić jedynie słodycze, herbatniki, jakieś napoje typu coca-cola, dwa rodzaje konserw rybnych, czasami chińskie zupki, mąkę oraz cebulę i ziemniaki. Dlaczego tak jest? Mongołowie jedzą po prostu bardzo jednostajnie i są w większości samowystarczalni. Jak trzeba zabijają owcę, gotują ją i jedzą. Jaki i konie dostarczają im mleka, z którego wyrabiają kumys i sery, a te jedzą na śniadanie. Kupować muszą właściwie tylko mąkę, z której robią makaron.



W drodze powrotnej z gór zwiedzamy Ułan Bator, jeden dzień spokojnie wystarcza na stolicę Mongolii. Największe wrażenie robi na nas Gandam, największy buddyjski klasztor w stolicy. Wyjeżdżamy z powrotem do Rosji koleją transsyberyjską. Góry Chentej nas urzekły, to kraina w której czas się zatrzymał. Choć zobaczyliśmy tylko skrawek Mongolii, już to wystarczyło, by chcieć tu kiedyś wrócić. Może na Gobi i w Ałtaj?

Robert Remisz